Właśnie wróciłem z samochodowej podróży po czterech stanach USA. Kalifornia, Nevada, Utah, Arizona i znowu Kalifornia. Trzy tygodnie, około 4000 mil, czyli ponad 6000 kilometrów za kierownicą Dodge'a Durango, wziętego z wypożyczalni przy lotnisku w Los Angeles. Taka eskapada dostarcza wielu wrażeń przybyszowi z Europy. No to po kolei...
Ekologia trzyma się nie tylko daleko od amerykańskich sklepów i barów, wypełnionych opakowaniami z tworzyw sztucznych, butelkami z tradycyjnie mocowanymi zakrętkami, plastikowymi sztućcami i słomkami, ale także od tamtejszych dróg.
Owszem, widuje się sporo Tesli, jest służąca ich obsłudze infrastruktura, ale w krajobrazie, zwłaszcza poza wielkimi miastami, wciąż dominują wielkie SUV-y i pikapy. Tabliczki na błotnikach dumnie informują, że pod maskami wielu z owych pojazdów pracują nawet 5- i 6-litrowe monstra, które wywołałyby prawdziwą panikę wśród europejskich Zielonych. Downsizing? Wyżyłowane do granic rozsądku silniczki o pojemności kartonu mleka? Wolne żarty.
Nasz Dodge Durango, mierzący 5,1 metrów długości, napędzany motorem V6 o pojemności 3604 ccm i mocy niespełna 300 KM, uchodzi w tym towarzystwie za auto wręcz kompaktowe. Oczywiście spotyka się również sportowe superfury, i to nie tylko na snobistycznym Rodeo Drive w LA, lecz również w parkach narodowych Arizony czy Utah. Stanowią one jednak margines. Jednocześnie zwraca uwagę ogromna różnorodność marek i modeli, nieporównanie większa od tego, z czym mamy do czynienia na naszym kontynencie. Osobliwością są wielkie kampery, ciągnące na sztywnym holu samochody osobowe, niekiedy pokaźne terenówki.
Do wspomnianego parku samochodowego dostosowane są drogi, szerokie i często gładkie jak stół. To ostatnie nie dotyczy Los Angeles, gdzie stan nawierzchni zarówno licznych odcinków wielopasmowych tras szybkiego ruchu, jak i normalnych ulic, nie wyłączając sławnego Hollywood Boulevard, pozostawia, delikatnie mówiąc, sporo do życzenia.
Parkowanie? Cóż, poza dużymi miastami w zasadzie bezproblemowe. Miejsc postojowych nie brakuje, te w centrach handlowych są znacznie szersze i dłuższe niż u nas, a przez to wygodne i chroniące przed tzw. szkodami parkingowymi. Za to w Los Angeles znalezienie miejsca, gdzie można by stanąć za darmo, to marzenie ściętej głowy. Zorganizowane parkingi są drogie. Zdarzało się, że płaciliśmy nawet 20-25 dolarów za godzinę.
W San Francisco wpadli na pomysł, by zasady parkowania regulować poprzez odpowiednie malowanie krawężników na ulicach. Żartuje się, że poszczególne kolory wskazują jedynie różne powody, dla których nie można się w konkretnym miejscu zatrzymywać. Do pozostawienia samochodu dodatkowo zniechęcają wszechobecne tablice, ostrzegające przez złodziejami.
Ogromne odległości, rozległość i charakter zabudowy poszczególnych miejscowości, wreszcie przyzwyczajenia mieszkańców, sprawiają, że komunikacja publiczna w zachodniej części Stanów Zjednoczonych (i nie tylko tam) albo w ogóle nie istnieje, albo ma charakter szczątkowy. Wszyscy lub prawie wszyscy jeżdżą prywatnymi samochodami.
W rozładowaniu korków w Los Angeles ma pomóc rozwijany od lat tzw. carpool, czyli wydzielanie na drogach specjalnie oznakowanych pasów, przeznaczonych wyłącznie dla pojazdów z co najmniej dwiema osobami wewnątrz. W mediach można znaleźć opowieści o kierowcach, którzy próbują oszukać system HOV (skrót od: High Occupancy Vehicle), na przykład sadzając obok siebie odpowiednio ubranego i upozowanego manekina. Spełniając opisane warunki, z HOV chętnie korzystałem, działań cwaniaków nie dostrzegłem. Może dobrze się maskowali...
Zaskakuje niemal idealna czystość poboczy dróg w stanach, przez które wiodła trasa naszej podróży. Na dystansie setek mil trudno dostrzec choćby jedną porzuconą butelkę czy worek foliowy. Czy jedynym wytłumaczeniem owego zadziwiającego ładu są surowe, sięgające 1000 dolarów (!) kary dla bałaganiarzy, nie przestrzegających zakazu śmiecenia?
Otóż niekoniecznie. W USA od ponad 40 lat funkcjonuje program Adopt-a-Highway, wedle którego dowolna firma, legalnie działające stowarzyszenie, rodzina lub osoba, może "adoptować" kawałek drogi. W zamian za utrzymanie na nim i przy nim porządku otrzymuje prawo do ustawienia tablicy ze stosowną informacją, swoją nazwą czy nazwiskiem.
To działa, choć od czasu do czasu pojawiają się kontrowersje, na przykład wtedy gdy "adopcją" zainteresowany jest lokalny nocny klub czy nie ciesząca się dobrą sławą organizacja w rodzaju rasistowskiego Ku Klux Klanu czy ugrupowania neonazistów. Wtedy sprawę rozstrzygają sądy, które starają się swoimi wyrokami zapobiec skandalowi, choć widok striptizerek, po pracy zbierających odpadki na poboczach dróg, niektórym mógłby wydać się nader atrakcyjny...
Adam Rymont
W następnej części relacji o tym, jak się jeździ amerykańskimi drogami, o osobliwościach przepisów ruchu i... tankowania paliwa.