Kalifornia, Nevada, Utah, Arizona i znowu Kalifornia. Trzy tygodnie, około 4000 mil, czyli ponad 6000 kilometrów za kierownicą Dodge'a Durango. Oto druga część relacji z podróży po czterech stanach zachodniej części USA. (część pierwsza TUTAJ).
Jazda amerykańskimi drogami jest i nużąca, i relaksująca. Nużąca, bo wyobraź sobie, że twoi pasażerowie zapadają w drzemkę, a ty włączasz tempomat i masz przed sobą 50 mil drogi bez jednego zakrętu, prowadzącej przez pustkowia. Taka sytuacja stanowi poważne wyzwanie dla każdego kierowcy. Relaksująca, bo szosy są szerokie, proste i gładkie, ruch niewielki, a miejscowi "drajwerzy" jacyś tacy bez werwy i ambicji. Jedziesz z dozwoloną prędkością, za tobą formuje się sznur aut, ale żadne nie kwapi się do wyprzedzania. Przyspieszanie? Zmiana pasa? A po co się stresować...
Oczywiście na autostradach w okolicach Los Angeles wygląda to inaczej. Trafiają się zawodnicy, którzy potrafią bez używania kierunkowskazu błyskawicznie przemieścić się z pasa pierwszego na piąty, a z trzeciego na ósmy. To jednak wyjątki. Cała reszta porusza się sprawnie, chociaż nie szybciej niż jakieś 5-10 mil na godzinę ponad pułap ustalony przepisami.
Na autostradach, którymi jeździliśmy, najczęściej obowiązywał limit 65 mil/h (ok. 105 km/godz.). Niekiedy obniżony do 55 (niespełna 90 km/godz.), rzadziej podwyższony do 70 (113 km/godz.), wyjątkowo do 75 (121 km/godz.). Jak informują przydrożne tablice, respektowania tych drakońskich, z punktu widzenia europejskiego kierowcy, ograniczeń, pilnują radary, a nawet... samoloty. Natomiast bodaj tylko dwa lub trzy razy natknęliśmy się na patrol policji. Tak czy inaczej miejscowi, jako się rzekło, za kierownicą nie szaleją. Być może wiedzą, że pośpiech poniża...
Surowe ograniczenia prędkości sprawiają, że amerykańskie ciężarówki, imponujące rozmiarami, czystością i sławetnymi "nosami", nie są zawalidrogami, lecz pełnoprawnymi uczestnikami ruchu drogowego.
Podróżując samochodem po USA trzeba przyzwyczaić się do zupełnie innego oznakowania dróg. Znaków jest zdecydowanie mniej niż u nas i wyglądają inaczej. Przekazują informacje opisowo, słownie i dosłownie. Z jednej strony jest to wygodne i chroni przed błędami. Z drugiej, wymaga zwiększonej uwagi, umiejętności czytania i choćby podstawowej znajomości języka angielskiego.
Osobliwością są równorzędne skrzyżowania, gdzie na wszystkich dochodzących do nich drogach stoi znak STOP, akurat taki sam jak w Europie. Obowiązuje zasada, że na takiej krzyżówce jako pierwszy rusza ten, kto pojawił się na niej najwcześniej. Pomyślmy, jakie powodowałoby to spory, konflikty i w efekcie kolizje w Polsce. Za oceanem - działa.
Bardzo dobrym, moim zdaniem, pomysłem jest umieszczanie świateł sygnalizacji ulicznej nie przed, ale ZA skrzyżowaniem. Zabieg prosty, ale zwalnia kierowcę od wygibasów, pozwalających dostrzec, czy na jego pasie zaświeciło się już zielone. Podoba mi się również wyświetlanie na przejściach dla pieszych informacji, ile sekund mamy jeszcze na pokonanie jezdni.
Europejskiego kierowcę zaskakiwać może nawet tak banalna czynność, jak tankowanie paliwa. Najpierw bowiem udajemy się do pracownika obsługi, informując go, przy którym dystrybutorze stanęliśmy samochodem oraz wręczając mu określoną kwotę pieniędzy (najczęściej w gotówce, bowiem tak jest... taniej; zazwyczaj o 10 centów na galonie). Dopiero wtedy zdalnie zostaje włączona pompa. Teraz możemy wybrać rodzaj paliwa i zacząć je nalewać. Tankujemy do wyczerpania pozostawionej w okienku sumy lub rozliczamy należność po zakończeniu całej operacji.
Do wyboru mamy trzy rodzaje benzyny: 87 (unleaded), 89 (plus) i 91 (premium). Najwyraźniej nawet tak niskooktanowa bezołowiowa nadaje się do zasilania silników w eksploatowanych w USA samochodach.
Aha, żeby było ciekawiej, diesel jest oznaczany kolorem zielonym, a benzyna czarnym, czyli odwrotnie niż u nas.
Ceny? Amerykanie narzekają na drożyznę, ale dla Europejczyka wydają się bardzo przystępne. Za galon (ok. 3,758 l) benzyny płaciliśmy od 3,09 (w Nevadzie) do 4,56 dolara (w Kalifornii). Czyli przy obecnym kursach walut, od ok. 3,25 do ok. 4,85 zł za litr. Żyć, nie umierać! Zresztą biadolenie biadoleniem, ale wiele osób w ogóle nie zaprząta sobie głowy analizowaniem cen. Chyba dlatego mogą egzystować obok siebie stacje, z których jedna sprzedaje benzynę o pół dolara za galon drożej niż druga.
I jeszcze jedno. Amerykańskie drogi słyną z rekordowo długich prostych, ale to również w USA znajduje się rekordowo kręta ulica świata. Mowa rzecz jasna o słynnym odcinku Lombard Street w San Francisco. Jego pokonanie to punkt obowiązkowy dla każdego odwiedzającego to miasto zmotoryzowanego turysty.
Adam Rymont
W kolejnym odcinku - o słynnej drodze Route 66. Jak wygląda dzisiaj?