Mamy kolejne lato i znów tysiące Polaków przymierzają się do wyjazdu samochodem na urlop czy wakacje. Rzekomo tuż po przekroczeniu granicy biało-czerwoni anarchiści zamieniają się w legalistów. Nawet mistrzowie kierownicy zaczynają przykładnie przestrzegać przepisów ruchu drogowego, niczym podczas egzaminu na prawo jazdy. Ze strachu przed często horrendalnie wysokimi karami i z obawy przed bliskim spotkaniem z cudzoziemską policją, z której funkcjonariuszami nijak nie da się dogadać. I nie chodzi tu bynajmniej tylko o znajomość języków obcych... Niestety, rozpowszechnione przeświadczenie o naszym jakoby wzorowym zachowaniu na europejskich drogach to... kompletna bzdura.
W 2022 r. na przekroczeniu dopuszczalnej prędkości w innych państwach Unii Europejskich przyłapano, uwaga, 1 905 692 polskich kierowców (na nowsze dane nie trafiłem, nie wiem, czy zostały gdziekolwiek opublikowane). Przynajmniej tyle wniosków o udostępnienie ich danych osobowych wpłynęło do tzw. Krajowego Punktu Kontaktowego.
Powtórzmy: prawie dwa miliony wykroczeń! W roku, gdy nasz kontynent wciąż zmagał się z paraliżującą życie pandemią... I tylko za prędkość, bez uwzględnienia przypadków łamania innych przepisów, za które polscy kierowcy są karani na miejscu, bez potrzeby wdrażania procedur, dotyczących ustalania ich tożsamości...
Czy jesteśmy wyjątkowymi piratami drogowymi? A może mamy wyjątkowego pecha? Cóż, myślę, że padamy ofiarą niewiedzy i braku umiejętności właściwej oceny ryzyka. Ryzyka wpadki.
W Polsce prawdopodobieństwo natknięcia się na patrol z "suszarką" jest niewielkie. Zawsze zresztą można wspomóc się odpowiednią aplikacją w telefonie lub liczyć na ostrzegawcze mignięcie światłami przez innego kierowcę. Za granicą to tak nie działa.
W Polsce fotoradary, zresztą relatywnie nieliczne, umieszcza się w żółtych, z daleka widocznych skrzynkach i uprzedza o ich obecności stosownymi znakami. Za granicą są one często zupełnie niewidoczne, wręcz zakamuflowane, ponadto nie zawsze i nie wszędzie informuje się o ich istnieniu. A jeżeli nawet, to w sposób nieczytelny dla wielu Polaków. Oprócz urządzeń stacjonarnych używa się mobilnych, przemyślnie ukrywanych w zaroślach, przy śmietnikach, instalowanych w stojących przy drogach pojazdach itp. Zupełnie tak, jak czyniły to niegdyś nasze straże miejskie i gminne (pamiętacie, jakie sypały się za to gromy?).
Wielu podróżujących za granicę rodaków nie wie, że na przykład we Francji, Włoszech czy Słowenii fotoradary mierzą prędkość również na autostradach. Wciąż wydaje im się, że na całej sieci niemieckich autobahnów mogą pędzić, ile fabryka dała. Zmotoryzowani Polacy przyzwyczaili się, że jazda z prędkością o kilka czy nawet kilkanaście kilometrów wyższą od dozwolonej zazwyczaj uchodzi im płazem. Nie zdają sobie sprawy, że za granicą na podobną tolerancję nie mogą liczyć.
Do tego dochodzi nieznajomość lokalnych oznaczeń, trudność z odczytaniem i zrozumieniem ważnych informacji na przydrożnych tablicach. Choćby o odcinkowych pomiarach prędkości.
Niejednokrotnie widziałem samochody na polskich blachach, których kierowcy nie stosowali się do ograniczeń wyświetlanych na coraz popularniejszych w zachodniej Europie świetlnych znakach o zmiennej treści. Mam zwalniać na autostradzie do 80 km/godz.? Tylko dlatego, że pada deszcz?
Na koniec ciekawostka. Wśród polskich kierowców krążą legendy o nadzwyczajnej surowości policji słowackiej. Towarzyszą im wezwania do zachowania u naszych południowych sąsiadów nadzwyczajnej dyscypliny i czujności. Konsekwencje widać w statystykach. W 2022 r. ze Słowacji spłynęły jedynie 464 zapytania dotyczące przekroczeń prędkości, podczas gdy z sąsiednich Czech aż 139 078, a z liderujących tabeli Niemiec - 859 050.
Szerokiej drogi i udanych wakacji!
CLACSON