Z zainteresowaniem śledzę, pewnie jak pół Polski, przynajmniej tej testosteronowej, informacje na temat przebiegu i okoliczności śmierci czterech młodych mężczyzn w wypadku samochodowym przy Moście Dębnickim w Krakowie. Media niemiłosiernie, do spodu, eksploatują tę spektakularną tragedię. Można się domyślać, że również ze względu na właściciela i kierowcę rozbitego doszczętnie Renault Megane R.S., syna kobiety ponoć sławnej, o której nawiasem mówiąc nigdy wcześniej nie słyszałem, co jedynie świadczy o mojej słabej orientacji w świecie telewizyjnych celebrytów. Mniejsza o to…
Muszę przyznać, że zaskoczyły mnie wyniki badań krwi ofiar wspomnianego wypadku. Sądziłem, że miłośnicy nocnego "śmigania po mieście" raczej unikają jazdy pod wpływem alkoholu, choćby z obawy o całość swoich wypieszczonych w garażu maszyn.
Tymczasem u siedzącego za kierownicą Patryka P. stwierdzono obecność 2,3 promila. Przecież w takim stanie trudno trafić kluczykiem do stacyjki, a co dopiero gnać wąskimi ulicami z autostradową prędkością! Przecież to jawna próba samobójcza. Dlaczego przystał na nią jedyny trzeźwy z całej czwórki nieszczęśników pasażer renówki? Zawiódł go instynkt samozachowawczy? Bał się kpin starszych kolegów?
Kiedy Patryk P. i jego kumple złapali owe promile? Przed wyruszeniem w trasę? A może dodawali sobie animuszu w aucie? Dlaczego nie roztrzaskali się wcześniej, na pierwszym zakręcie, studzience kanalizacyjnej czy zwężeniu jezdni?
Na temat zdarzeń z piątkowej nocy ochoczo wypowiadają się liczni eksperci. Dużo dyskutuje się o roli tajemniczego pieszego, który o mały włos nie został roztrzaskany przez rozpędzone Renault. Pomyślmy zresztą o fatalnym zbiegu okoliczności: oto w środku nocy w jednym miejscu spotyka się przechodzień, przekraczający jezdnię ruchliwej praktycznie przez całą dobę arterii w absolutnie niedopuszczalnym miejscu i pijany pirat drogowy za kierownicą samochodu... A może to nie przypadek, lecz nasza wielkomiejska norma? Strach się bać.
Komentując krakowski wypadek Krzysztof Hołowczyc stwierdził, że w Polsce z braku powszechnie dostępnych torów kierowcy nie mają się gdzie wyszaleć, więc szaleją na drogach publicznych. Ten argument jakoś do mnie nie trafia. Korzystanie z toru wiąże się z opłatami, koniecznością podporządkowania się regulaminowi, znalezieniem wolnego terminu itp. Na torze nie da się jeździć się po pijaku czy na prochach (taką przynajmniej mam nadzieję).
Idę o zakład, że z punktu widzenia uczestników nielegalnych imprez samochodowych to nie jest atrakcyjna alternatywa dla nocnych zlotów, motoustawek, ulicznych wyścigów na jedną czwartą mili, latania bokiem na parkingach centrów handlowych. Nie te emocje, nie ta adrenalina, nie ten "fejm" w środowisku.
Fot. Małopolska Policja
"Śmiganiem po mieście", wielokrotnym łamaniem przepisów ruchu drogowego, lekceważeniem czerwonych świateł na skrzyżowaniach, ciągłych linii i ograniczeń prędkości, nawet problemami z policją, można pochwalić się w Internecie, zamieścić fajny filmik, zebrać mnóstwo lajków. Grzecznym kręceniem się w kółko po torze nie zasłużymy na szacunek kumpli, fanów tego rodzaju rozrywek. A podnoszony przez telewizyjnych komentatorów argument o doskonaleniu umiejętności w cywilizowanych, bezpiecznych warunkach? Cóż, goście, o których mówimy, są we własnym przeświadczeniu mistrzami kierownicy i niczego nie muszą doskonalić.
CLACSON