Boże Narodzenie to czas prezentów. Ktoś powie, że jeżeli chodzi o zmotoryzowanych, to prezenty już były. Przed wyborami parlamentarnymi. W postaci zniesienia opłat za korzystanie z państwowych autostrad, paliw w cenie poniżej 6 złotych za litr, przywrócenia kursów reedukacyjnych, pozwalających zredukować stan konta z punktami karnymi. Teraz pozostaje nam co najwyżej wysyłanie listów do - zależnie od światopoglądu lub miejsca zamieszkania - św. Mikołaja, Gwiazdora, Aniołka czy Dziadka Mroza, z prośbą, by owe miłe gesty nie zostały przez nową władzę unieważnione.
Nie przesadzajmy jednak z marudzeniem, bo wybór podchoinkowych upominków dla kierowców nadal pozostaje bardzo duży. Od nieśmiertelnego zestawu zimowego w postaci skrobaczki do szyb i odmrażacza zamków, po kamerki samochodowe i vouchery na przejażdżkę Ferrari. Banalne? Szukacie czegoś ciekawszego? No to proponuję wycieczkę w przeszłość. "Tuning" a'la PRL...
W tamtych siermiężnych czasach chcący wyróżnić się właściciel auta musiał sobie radzić z pomocą rodzimych rzemieślników i bazarów, oferujących nowinki importowane wprost z dalekiej Azji. Absolutnym hitem był plastikowy, kiwający głową piesek. Umieszczony na półce pod tylną szybą wprawiał w miły nastrój innych kierowców, jadących za tak doposażonym samochodem.
Bardzo popularne były także różnego rodzaju ozdoby kierownicy. Na przykład milutkie w dotyku futrzaki czy gumowe nakładki, w zamyśle upodabniające fiata 125p do rasowego samochodu rajdowego. Na końcówce drążka zmiany biegów - „bursztynowa” gałka. Dla tradycjonalistów - zawieszony pod lusterkiem wstecznym medalik z wizerunkiem św. Krzysztofa, patrona zmotoryzowanych. Dla wojowniczych - miniaturowe rękawice bokserskie. Dla estetów - wykonana z farbowanych piór papuga naturalnej wielkości. Do tego dyndająca na żyłce płyta CD, rzekomo zakłócająca działanie policyjnych radarów.
Na siedzeniach koniecznie pokrowce. Spełniały one trojaką funkcję. Po pierwsze, chroniły ciała kierowcy i pasażerów przed niemiłym skajem foteli. Po drugie sprawiały, że kolejny właściciel otrzymywał auto z wnętrzem „prawie jak nówka”. Po trzecie wreszcie - zadawały szyku. Zwłaszcza, jeżeli zostały wyprodukowane z materiału imitującego lamparcią skórę…
Lifting uzupełniały (niekiedy maskując dziury w blasze) naklejki na karoserię z nazwami zachodnich koncernów paliwowych, luksusowych marek samochodów czy dowcipnymi napisami. „Mój drugi samochód to Porsche” - czytaliśmy na samoprzylepnym pasku nad tablicą rejestracyjną malucha.
Całość uzupełniały chromowane nakładki na końcówki tłumików, „złote” kołpaki, poprawiające aerodynamikę spojlery i owiewki na bocznych szybach. Połowę bagażnika wypełniał niskotonowy głośnik, zagłuszający potężnym basem ujadanie kundli w całej okolicy.
Sprawdziłem. To wszystko nadal da się kupić i położyć pod choinką w trzeciej dekadzie XXI wieku. Nie wykluczając maskotek-piesków. Ulepszonych, bo teraz nie tylko kiwających głowami na nierównościach dróg, ale dodatkowo świecących na zielono oczami.
Wesołych Świąt!