Warszawa, Poznań, Wrocław, Kraków, Łódź, Gdańsk od lat zajmują wysokie miejsca na listach najbardziej zakorkowanych miast Europy i świata. Przez uliczne zatory tracimy czas, nerwy i pieniądze. Jak poradzić sobie z tym problemem? Obowiązują tu dwa podstawowe kierunki myślenia. Dodajmy, że zupełnie przeciwstawne.
Tradycjonaliści uważają, że receptą na korki jest upłynnianie ruchu. Trzeba budować nowe "szosoulice", szerokie, pozwalające na szybką jazdę. Trzeba likwidować wąskie gardła przez modernizowanie skrzyżowań, tworzenie nowoczesnych, bezkolizyjnych rond i węzłów; usprawniać działanie sygnalizacji świetlnej; pieszych kierować do przejść podziemnych.
Z tą logiką nie zgadzają się represjoniści. Ich zdaniem korków pozbędziemy się, zniechęcając mieszkańców miast do posiadania lub chociażby do korzystania z prywatnych samochodów osobowych. Zamiast upłynniania proponują oni tzw. uspokajanie ruchu, między innymi przez maksymalne komplikowanie jego organizacji, zmuszające zmotoryzowanych do uciążliwego krążenia w sieci jednokierunkowych ulic i objazdów. Zamiast poszerzania ulic - ich zwężanie, ustawianie szykan, mnożenie progów zwalniających. Dla pieszych, zamiast utrudnień, "zapędzania w podziemia" - przywileje. Do tego takie zabiegi, jak zmniejszanie liczby miejsc parkingowych, rozszerzanie stref płatnego, coraz droższego postoju. No i marzenia o rozwiązaniach stosowanych za granicą. Na przykład w Szanghaju, gdzie auto może kupić każdy, ale uprawnienia do jego rejestracji w mieście nabywa się za duże pieniądze na specjalnych aukcjach. Albo w Tokio, gdzie możliwość posiadania pojazdu wiąże się z koniecznością dysponowania miejscem parkingowym. Nie wystarczy przy tym samo oświadczenie. Trzeba mieć odpowiednie dokumenty, zgody sąsiadów, przedstawić potwierdzoną urzędowo mapkę sytuacyjną. Eh, gdyby tak u nas...
Generalnie tradycjonaliści uważają, że prawo do swobodnego korzystania z własnego auta stanowi ważny, niezbywalny atrybut wolności i przynależy do każdego obywatela, podatnika, po prostu człowieka. Represjoniści w prywatnej motoryzacji, zwłaszcza w warunkach wielkomiejskich, widzą samo zło. Dążą, by kierowcy zmienili się w piechurów, rowerzystów, pasażerów komunikacji publicznej. Co łączy jedną i drugą grupę? Niechęć do obcych.
Spójrzmy na Kraków. Szacuje się, że w stolicy Małopolski codziennie pojawia się 120-150 tys. aut, którymi przyjeżdżają spoza tego miasta osoby tu pracujące, uczące się lub załatwiające jakieś swoje sprawy. Jeżeli przyjąć, że przeciętny samochód ma 4,3 metra długości, wówczas okaże się, że sznur przybywających do Krakowa pojazdów, ustawionych zderzak w zderzak, ciągnąłby się przez co najmniej 500 kilometrów. Gdyby udało się zatrzymać tę kawalkadę, rozumują zarówno tradycjonaliści, jak i represjoniści, na naszych ulicach zrobiłoby się dużo luźniej. Tylko jak to zrobić? Zmuszając przybyszów do pozostawiania aut przed rogatkami miasta i przesiadki do zbiorkomu? Nierealne, bowiem wymagałoby to gigantycznego wzrostu taboru miejskich środków transportu, a przede wszystkim stworzenia na przedmieściach sieci... 400-700 parkingów P&R. Może więc postawić na rogatkach wielkich miast szlabany z czytnikami numerów rejestracyjnych i nie przejmować się co dalej? Otóż, po pierwsze, taki krok zapewne spotkałby się z odwetem. Krakowianie nie byliby wpuszczani samochodami do Myślenic czy Wieliczki, warszawiacy do Pruszkowa i Otwocka, mieszkańcy Poznania do Swarzędza i Wrześni itd. Po drugie, dzielenia obywateli na lepszych i gorszych zabrania prawo. Z drugiej strony... Niedawno parkowałem w Strefie Kultury w centrum Katowic. Za każdą rozpoczętą godzinę postoju posiadacz Katowickiej Karty Mieszkańca płaci tam 5 zł. Wszyscy pozostali - dwukrotnie więcej. Hm... Czy nie jest to ewidentny przykład dyskryminacji "obcych"?
Wszystkie felietony Clacsona TUTAJ.